A my dalej czekamy żeby zobaczyć ten wulkan. Nie żeby nie było tu nic lepszego do roboty, ale jak by nie patrzeć wejście na niego jest gwoździem programu, czyli przyjazdu do Pucon :) Ale wygląda na to że wszystko zmierza w dobrą stronę – pogoda się poprawia. Dziś nawet ma wyjrzeć słoneczko i nie padać.
Wulkan wulkanem, ale nie tylko o niego tu chodzi. W pobliżu Pucon znajduje się też park narodowy Huerqeue, słynący z prastarych lasów araukariowych. Araukarie nie wydają się aż tak bardzo egzotyczne, zdarza się je zobaczyć u cioci, siostry czy babci – mają może maksymalnie z pół metra i rosną w doniczce na parapecie. Tyle o araukariach wiemy, jak się wkrótce okaże nie był to zbyt prawdziwy obraz – te w naturze okarzą się być “trochę” większe.
Wsiadamy w poranny busik do parku i bez problemów dociermay do bramy, szybki sprint po bilety, zanim zrobi się kolejka i jesteśmy już w lesie – dookoła mgła, chłodna i wilgotna zieleń. Po godzinie z hakiem docieramy do pierwszego jeziorka, wokół którego rosną araukarie. Wspinamy się wyżej i z każdą minutą podejścia jest ich coraz więcej. Są naprawdę wspaniałe – długi prosty pień i kolczaste dreadloki. I tak właściwie przez cały dzień – las – jeziorko – las – jeziorko …
W drodze powrotnej widzimy wulkan … no prawie … właściwie to tylko jego stoki …
Wieczorem, w Pucon, w końcu pokazuje się …. więc jutro czeka nas wspinaczka!